top of page

Okres II wojny światowej

 

 

KOLONISTA II: Przed wojną, nie było chodników, nie było jezdni, piach był. Pamiętam jak pierwsi Niemcy tu wjechali, akurat stałem z ojcem i mamą przy furtce. Jechały tankietki pancerne, karabiny maszynowe na wszystkie strony, po dwa do przodu, po dwa po bokach, dwa do tyłu. Jak szatani przejechali na takim gazie, że fruwali po tym piachu. Tumany kurzu się tylko unosiły. To było szóstego września.

 

 

KOLONISTA VI: W trzydziestym ósmym roku ojciec miał wypadek w hucie. Do wojny leżał w szpitalu. Chorego przywiózł dziadek. Leżał w domu, noga sztywna była. Wypadła wojna. Bieda była. Nie było mowy o nauce, tylko trzeba było do pracy iść, żeby siebie i ojca wyżywić. Wcześnie zacząłem pracować, taka dorywcza praca, prawie od jedenastego roku życia. Matka skombinowała parę złotych i zaczęliśmy handlować. Na piechotę do Tarłowa w tą i z powrotem w czasie wojny się chodziło. Do Tarłowa chodziliśmy, żeby jak najmniej ryzykować polnymi ścieżkami, nie drogą. Wychodziło się jak było jeszcze ciemno i lasem się szło. Brałem, co się dało, mąkę i kaszę. Tylko jedzenie, bo to było najważniejsze. W tym samym dniu się wracało.

 

 

NABYTEK III: Tutaj trochę się działo w okresie okupacji, ruch oporu. Czytać, to sobie można czytać. Dzisiaj różni ludzie różne rzeczy wypisują. W życiu to wszystko inaczej wygląda. Nie tak to barwnie było… Mówi się, że szło się w partyzantkę przygody jakieś przeżyć. Nic z tych rzeczy! Były czasy paskudne, ciężkie. W partyzantce to można tylko było się zabawić trochę przy oczyszczaniu siebie w insektów wrednych. Przecież nie można się było ani wykąpać, ani wymyć, ani coś mieć na zmianę. Wszy mało ludzi nie pozżerały. Ale o tych rzeczach się nie pisze i nikt nie będzie pisał. Lepiej napisać, ile tam szwabów zabił, ile obiektów wysadził. Ale o tych rzeczach nie. Tutaj, na Kolonii, to i było AK, i Armia Ludowa, szpicle były, wszystko było. Jak ktoś powiedzmy gdzieś przynależał do jakiejś organizacji, to musiał się ogromnie pilnować przed wszystkimi. Bo wiadomo co by było, jakby doniósł taki skurczybyk. Ale trzeba przyznać, że nie było przypadków, żeby donosili na kogoś, kto nie maczał w czymś palców. Mógł ktoś nie mieć stuprocentowej pewności, ale zawsze tam wyniuchali coś podejrzanego. Niemcy zabrali, to wtedy się okazywało. Tortury i musiał się przyznać.

 

 

KOLONISTKA V: Na wujka mówiliśmy Lolek. Lolek służył w partyzantce bez przerwy. Babcia zanosiła na Janik, do tej partyzantki, jedzenie. Mama szła tam z koszykiem, miała też plecaczek taki na plecach. Był też taki Połowniak, on potem zginął. Na Janiku pomnik, który został postawiony, to jest tam imię i nazwisko tego Połowniaka. On był z końca Koloni Robotniczej. On w nocy przychodził. Już nie było Niemców u nas w domu, to mył się w balii. Matko, ale miał wszów! Babcia myła mu głowę, dziadek obcinał mu włosy, bo przecie był zarośnięty niesamowicie.

 

 

NABYTEK I: Wiem, kogo zlikwidowało podziemie... Przyjechało na koniach dwóch partyzantów z lasu. On to wszystko pisał, to jego pismo, bo ładnie pisał. Po niemiecku umiał rozmawiać, jakoś się tam z nimi dogadywał. Dostawał jakieś apanaże od nich. Przyjechało dwóch na koniach. Tutaj na górce mieszkał. Wyprowadzili go tylko za płot. Odczytali wyrok. Trachnęli i … Musieli mieć jakieś dowody. Obcował z Niemcami, chodził do lokali, gdzie wolno było tylko Niemcom przebywać. Trochę wódki z nimi pił. Mogli wiele rzeczy od niego wyciągnąć. Zorientowała się partyzantka, że ktoś tam kabluje. Trachnęli i już.

 

 

KOLONISTA II: Brat był starszy ode mnie. W 1939 roku poszedł na wojną i dostał się do ruskich do niewoli. Miał 28 lat, jak poszedł na wojnę. Mama pisała przez Czerwony Krzyż do ruskich. To przychodziły odpowiedzi, że takiego nie ma. Wszystkim jednakowo odpowiadali, bo połowę wystrzelali. Sikorskiemu mówili, że uszli do Mongolii. Po Katyniu, w czterdziestym pierwszym roku, brat zwiał z wagonu, gdy ich wieźli. Jego kolega przedostał się przez granicę rosyjsko-niemiecką, bo już na Bugu stali Niemcy. I przywiózł bardzo dużo listów. To było w zimie. Pamiętam, przyjechał saneczkami, gdzieś z wioski był, zima była wtedy bardzo ciężka, z czterdziestego na czterdziesty pierwszy, śnieg był równo z płotami. Przywiózł list, kazał przeczytać i spalić, nie chciał powiedzieć nazwiska, tylko że był z bratem, czyli z synem mamy, razem byli w niewoli. Brat pisał, że jak wywozili żołnierzy, to oni wiedzieli, że jadą gdzieś na rozstrzelanie, ale nie wiedzieli gdzie. Nazwa Katynia była utrzymywana w tajemnicy. Później brat dostał się do niewoli do Niemców i dzięki temu przeżył. Dostawali tam paczki z Czerwonego Krzyża. Amerykańskie paczki. Mama wysyłała co miesiąc paczkę pięciokilogramową. Był chleb wiejski duży. Jak się chleb podpiekł, piętkę się odkroiwało, wyjmowało środek i tam wkładano kilogram boczku. Potem było to przyklejone, ładnie zalepione i do pieca, w ogóle znaku nie było. Inaczej nie daliby. U nas wszystko mięso szło na front. Także w niewoli niemieckiej miał dużo lepiej. Przyjechał w czterdziestym siódmym roku. Opowiadał, jak dawali jedzenie u ruskich: łupiny niepłukane z piachem, brukwi trochę i kapusty zgniłej było wkrojone. Takim czymś żywili. I codziennie odprawy z ruskimi oficerami. Wychodzili na stół i głosili o „dobrobycie,” jaki w Związku Radzieckim panuje. A jak któryś się ośmiał, znikał, zabierali go i więcej nie wracał.

 

NABYTEK III: Wędrowałem po świecie i zażywałem tych „przygód wojennych”. Partyzantka później się skończyła, to tak się złożyło, że byłem żołnierzem Armii Czerwonej. W ruskim wojsku byłem. Trafiłem do jednostki zwiadu, no więc rzucali nas poza linię frontu i zbieraliśmy informacje o różnych umocnieniach, ruchach wojsk. Bez tego wojny nie ma. Dużo chłopaków poginęło. Cały oddział partyzancki był przeznaczony do zwiadu. Odsiali tylko starszych ludzi i młodzików. Przeważnie wszyscy byli młodzi, ale jak ktoś taki był mało wyrośnięty, to do polskiego wojska skierowali, a resztę na szkolenie, a później na front. My tośmy sobie uważali za zaszczyt służbę w takiej jednostce. Było szkolenie. A poza tym, to człowiek był wolny i chodził gdzie chciał, mundurki czyściutkie, wszystko elegancko, włosy niegolone nic, były specjalne przywileje. Później to się to dało we znaki. Zrzucili przed świętami Bożego Narodzenia na tyły. Mróz, śnieg, a to już tereny niepolskie. I wtedy gdzieś w lesie, pod krzaczkiem trzeba było spać.

 

KOLONISTKA III: Jak wybuchła wojna, to dziadkowie musieli uciekać z tego domku. Wysiedlili ich Niemcy. Tu się im spodobało i tu zrobili pocztę. A na podwórku był dół i w nim stał czołg. Bo to było „Raus!” i już, won i nie było nic do powiedzenia. Dziadkowie, mama moja i jej brat zostali stąd wyrzuceni z tobołkami i pierzynami. Zamieszkali w rynku, na „zasranej ulicy” - mówię tak, jak babcia i mama mówiły. „Ulica zasrana” to Starokunowska, bo tam Żydzi mieszkali. Tam gdzie teraz jest osiedle Na Skarpie. Na tej ulicy było dużo domów drewnianych, ale i kamienice. A po drugiej stronie drogi – to mi babcia opowiadała, bo ja tego nie pamiętam – była bożnica. Na tej właśnie ulicy mieszkali Żydzi, i w całym rynku mieszkali. I tam gdzie jest Feniks. Na tym terenie było getto. Dziadkowie zamieszkali w rynku, tu gdzie jeszcze kilka lat temu był Orbis. Była tam piętrowa kamienica i całe piętro wynajęła im ciotka. Na parterze mieszkała ona, a na piętrze oni. Było tam jedno wielkie pomieszczenie z trzema oknami. Jedno pomieszczenie mieszkalne, ale bardzo duże. Była w nim kuchnia, w drugim końcu był piec, spiżarka. Był tam drewniany balkon i schody żelazne były takie z boku. Jeszcze do dziś pamiętam te schody, bo jak byłam jeszcze dzieckiem, to mama mówiła: „Pamiętaj tuś się urodziła, gdzie jest ten balkon”. Urodziłam się na „zasranej ulicy”. Ta kamienica, w której mieszkali, należała do Polaków. Ale po drugiej stronie ulicy już było getto. Babcia mi opowiadała, że musieli mieć zawsze zaciemnione okna. Ale mówiła, że wyglądali. Przyjaźnili się z tymi Żydami, bo to byli normalni ludzie. Początkowo jak tam dziadkowie zamieszkali, to wspierali nas. Oni handlowali, to nas wspierali sporo. Trzeba było mieć zaciemnione okna. Niemcy wyznaczali, że dnia tego i tego trzeba zaciemnić. Jak byli wieszani na Rynku, to w dzień musieliśmy zaciemnić. Nie wolno było, bo chodzili i patrzyli, a jak ktoś nie zaciemnił, to strzelali po oknach. Normalne to było. Ale człowiek uchylał rąbek, zasłaniał doniczką i patrzył. I wcale nieprawda, że zgonili wszystkich mieszkańców Ostrowca na rynek. Babcia opowiadała, że trzeba było mieć okna zasłonięte. I babcia, i mama, i ojciec mi to mówili, więc chyba to prawda. Patrzyli na to. Tak samo jak patrzyli na likwidację getta. Mówiła, że na to patrzyli, ale przez trzy dni i trzy noce musieli mieć wyciemnione i nie wolno im było wychodzić. Babcia opowiadała: „Wszystkim Polakom, którzy tu mieszkali było zapowiedziane i napisane, że nie wolno przez ten czas wychodzić. Musieliśmy siedzieć w chałupie. Na kirkucie się to działo. Przyprowadzali, strzelali, dół był z wapnem. Tych trupów układali w stosy, a potem czymś ich polali i myśmy patrzyli, a to tak się, jakby szło, jakby szło. Mówiliśmy - Jak to jest?! Babcia z dziadkiem i mama tak mi mówili, że to tak po prostu schodziło. To był taki ogromny stos, to było nie do opisania. Jęki, krzyki, tam nie wszyscy byli martwi. Nam skóra cierpła. Baliśmy się w ogóle wyjść. Kogo zobaczyli, to strzelali bez ostrzeżenia. A ta kupa tak się zmniejszała, zmniejszała. Nie wiem, czym to polali. Baliśmy się nawet potem pójść i zobaczyć. Ale po dwóch dniach czy trzech, jak nam nie wolno było chodzić, to to znikło. Tak kupa ciał. Ale to było, dziecko, straszne!” A część silnych, zdrowych pognali na piechotę na Starachowice. Nie na kolej, ale piechotą tam pognali. Dokąd? Tego już nie mogła powiedzieć, bo przecież nikt nie mógł iść za nimi. Ale też pod wieczór to było.”

 

NABYTEK IV: Wiedziałem, co się działo z ludnością żydowską, musiałem wiedzieć. Nawet smród oświęcimski poczułem. Pierwsze spalanie trupów odbywało się na stosach. Smród był okropny. Taki dziwaczny, że naprawdę wymiotować się chciało. Sami Niemcy mówili, że tak nie można. Kiedy weszły piece, to się skończyło. Spalanie gazowe to inna temperatura spalania, inne spalanie środków palnych. To spaliny zupełnie inny mają wygląd i zapach. Nie zapomnę tego.

 

 

NABYTEK III: Relacje były raczej negatywne. Żyd był uważany zawsze za coś gorszego. Przede wszystkim były brudasy. Może to wynikało z biedy, no nie wiem. W każdym razie mieszkali w takich miejscach, gdzie nie było możliwości utrzymać czystości, no bo nie było kanalizacji. Nieczystości wylewali do rynsztoka. Okolice Starokunowskiej, to tamtędy się przejść nie dało. Taki smród był w mieście. Tam było dużo ciasnych uliczek, tu gdzie stoją bloki na skarpie i tu jak Młyńska, od Młyńskiej do placu Wolności na skarpie. Tam były uliczki wąziutkie, że samochód żaden by nie wjechał, takie zaułki, tam pełno było tych klitek żydowskich. Najgorsze miejsce. Przy tej ulicy Starokunowskiej, po prawej tronie była bożnica. Jak już nie było Żydów, jak ich wywieźli, to próbowałem chodzić po tych ruinach. Tam były ruiny, tam nikt nie mieszkał, to się nie nadawało w ogóle do jakiegoś remontu. Więc to co się tam dało, to się jeszcze wywlokło. Drzwiczki jakieś czy fajerki. Takie rzeczy, co się przydawały. Drutu trochę miedzianego przyniosłem, a tego kabla w ołowiu. Kto by tam tego pilnował, To były ruiny, porozbijane drzwi i okna. W każdym bądź razie jak tam łaziłem po tych ruinach, po wyzwoleniu też tam chodziłem, jak mi było coś potrzeba w domu, kawałek przewodu czy coś. Przeważnie za przewodem chodziłem. Z huty można było brać, tylko, że w hucie trzeba było ukraść. A tam to było bezpańskie, to były gruzy, tam nic nie było.

 

 

KOLONISTA VI: Niemcy stacjonowali na Kolonii od sierpnia czterdziestego czwartego do stycznia czterdziestego piątego, dokładnie do 16 stycznia. Z rodzicami na strychu mieszkaliśmy, a Niemcy zajmowali cały domek.

 

 

KOLONISTKA VII: Jak front już był blisko, to nam dokwaterowano do każdego domu Niemców. U nas było czterech. Czterech ich mieszkało w domu. Mamusia moja na studiach miała język niemiecki. Bardzo dobrze mówiła po niemiecku, wszystko rozumiała, ale nie przyznawała się, że umie. Tutaj w pobliżu u sąsiadów mieszkał oficer. On coś wyczuwał, bo przychodził do mamusi i mówił po niemiecku. I było tak, że mamusia miała brata, a on był w partyzantce. Od czasu do czasu jak byli w pobliżu - tu było dużo partyzantów - przychodził do nas i na strychu nocował. Kiedyś przyszedł, jak byli już Niemcy. Po cichu przyszedł, mamusia wpuściła go do domu, od razu na strych. Ale ten oficer zauważył. I przyszedł do mamusi i mówi, że on wie, że tutaj jest ktoś obcy. Niech jak najszybciej stąd pójdzie, bo będzie źle. I mamusia wieczorem kazała wujowi iść przez zboża, tam gdzie ci partyzanci byli. Już nie nocował u nas. No mamusia też się poświęcała. Roznosiła ulotki. Nie wiedziałam o tym. Dopiero jak przyszło gestapo. Tatusia bili bardzo, przyszedł z pracy i go bili, gdzie są ulotki, gdzie są pisma. Mamusia mówi, żeby nie pytali, bo on pracuje cały dzień, o niczym nie wie. Mówiła, że ona też nic nie wie, bo się dziećmi zajmuje. Gestapowiec jeden wziął siekierkę i do mamusi mówi: „Jak nie powiesz prawdy, to ci głowę rozbiję”. No i z tą siekierką. A ja wtedy stałam, za sukienkę się trzymałam i płakałam, bo się bałam. Mamusia mówi tak: „Jak ci nie żal tego dziecka, to mi rozbij głowę”. Temu tak jakby ręka opadła, położył siekierkę. A ulotki były w nocnym stoliku w szufladzie. Szukali wszędzie, w komórkach przewrócili, wszędzie, wszędzie. Tatusia zabrali. Zabrali go, zamknęli. Później zwolnili, bo do pracy musiał, ale mamusię wzięli. Chyba tydzień czasu siedziała w piwnicy, na Żeromskiego mieli takie wiezienie. Przesłuchiwali ją i wypytywali, że tutaj jest prowadzony handel, czy wie coś, żeby powiedziała. Że tu jeżdżą handlarze, z czym jeżdżą, co wożą. Mamusia się trzymała. Był dobry ten tłumacz, taki jakiś przyzwoity, mówił: „Niech pani się nie boi. Nie zmieniać zeznań. Jedno i to samo powtarzać, to oni uwierzą. Bo inaczej, to nie wyjdzie pani stąd.” No to ponad tydzień ją trzymali i co dzień kilka razy na te przesłuchania. A siedziała w takim pomieszczeniu, gdzie woda się lała tak po ścianach. I w ogóle opowiadała, że coś okropnego, jak tam było. A mnie już taka nauczycielka - niedaleko mieszkała - już przyszła i mnie na wychowanie miała wziąć. Myśmy się z nimi przyjaźnili. Oboje. On był dyrektorem, a ona nauczycielką. I ponieważ myśmy tak bardzo dobrze z nimi żyli, no to przyszła. No i ja pakuję się, a tu ktoś puka do drzwi, tatuś poszedł otwierać. Mamusia wróciła.

 

 

KOLONISTKA V: Był taki przypadek z tatusiem. Tatuś był niepełnosprawny i jak zabierali wszystkich Polaków do prac, to tatuś został. U nas na kwaterze był taki oficer niemiecki, poznaniak. Było tak, że Niemcy sprawdzali, czy wszyscy mężczyźni poszli na roboty. Przyszli do nas, a tatuś akurat był. Tatusia podstawili pod płot i chciano tatusia zastrzelić. I wtedy akurat nadszedł ten oficer i po niemiecku im powiedział, żeby tatusia absolutnie nie zastrzelić, bo jego to nie dotyczy. I w sumie tatusia uratował.

 

 

KOLONISTA II: Raz był pułkownik z frontu wschodniego. Jak alianci bombardowali Niemcy, to zginęła jego żona. Jechał na jej pogrzeb. Przyjechał i tylko jedną noc przenocował się. Była u nas taka etażerka, siostry miały tam zdjęcia i pierdółki poustawiane. Wszystko to spakował i do pieca wpakował. Tylko zdjęcie swojej żony ustawił z czarną przepaską. Przenocował jedną noc i pojechał na wschód. A był taki wściekły hitlerowiec, taki podły. Z wyglądu każdy by się przestraszył.

 

 

KOLONISTKA VII: Ale byli też bardzo przyzwoici. Taki dobry mieszkał tutaj na wprost nas. Miał dwie córki akurat w tym wieku co ja i moja koleżanka. Jak on w nas patrzył, to aż serce bolało. Raz spałam w dzień, położyłam się, potem to już udawałam, że śpię, a on przyszedł, usiadł sobie i tak w to łóżeczko patrzył, oczu nie oderwał. Zostawił nam takie widokówki i nam dawał, co tylko mógł. To co dostał, to nam przekazywał. Tak nas lubił, jedną i drugą. Także wśród nich też byli dobrzy ludzie.

 

 

KOLONISTA I: Brata złapali w 1944 roku. Naprzeciwko kościoła piły wódkę. Restauracja u Skoczylasa, już nie ma tego domku, naprzeciwko kościoła na Piaskach. Zabrali go do obozu. Na nim robili doświadczenia. Cieli mu nogi i puszczali bakterie gnilne, a potem testowali leki. „Królikiem doświadczalnym” był. Na takich testowali leki dla żołnierzy na froncie. Numer 38825. Taki człowiek to już jest spaczony. Przeszedł taki ciężki obóz. Puścili go na wolność, to dostał robotę bez problemu w hucie. Na remoncie pieców, nieźle zarabiał. Ale pił. A to go dorożka przywiozła do domu, a to w wąskiej uliczce leżał. Ciągle miał problemy z milicją. Moment go puszczali, jak przetrzeźwiał. Wiedzieli kim jest, przez co przeszedł. W końcu umarł w siedemdziesiątym szóstym roku. Pękła wątroba. Nie jadł, tylko pił. Wrócił z Niemiec w czterdziestym szóstym. Każdy myślał, że nie żyje. W Oświęcimiu był, później wzięli go do Austrii. Tutaj to miał o tyle dobrze, że jak był tym „królikiem doświadczalnym”, to chociaż jedzenie dostawał, żeby zbliżyć warunki życia. Jadł, normalnie się odżywiał i patrzyli, jak organizm reaguje na zarazki i leki.

 

 

KOLONISTA VI: Gestapo było tam gdzie dziś szkoła trzynastka, na skrzyżowaniu Sienkiewicza z Żeromskiego. Z lewej strony był cmentarz niemiecki, tam gdzie teraz jest boisko. Jak się kończy plac szkolny, tam był budynek i najpierw tam było gestapo, a wkoło był cmentarz niemiecki. Zwozili z frontu. Chowali ich w torbach papierowych. Polacy kopali doły. Bez pogrzebu musieli zdjąć z wozu i zasypać. Na szyi mieli na sznurkach albo na łańcuszka jajkowatego kształtu tabliczki z numerami. Przełamywali i jedną część zabierali – nieśmiertelnik. Jak zabrakło tam miejsca, to też w lesie chowali, gdzie dziś jest szpital. Asfaltowa ścieżka teraz jest. Z lewej strony jest wzniesienie w lesie. To tam był cmentarz żołnierzy niemieckich. Niedawno robiono tam ekshumacje. Wykopali, ale nie niemieckich żołnierzy, tylko ruskich. Bo w szkole nr 1 [obecnie czwórka], Niemcy trzymali rosyjskich niewolników i dokładnie tu, gdzie stoi szpital, ich chowali. I jak budował się szpital, to ich ekshumowali. Za cmentarzem na Denkowskiej jest taki obelisk i tam kości zostały przeniesione.

 

 

KOLONISTA VIII: Kiedyś z ojcem żeśmy poszli drzewa przywieźć. Tu jak kościół ten nowy jest na Piaskach. Nawet wiem, w którym miejscu chowali Niemców. Z frontu przywozili. Teraz drzewa są. To tutaj był właśnie cmentarz, koło kościoła. Ruskie znowuż w innym miejscu zakopywane były. Były kopane takie olbrzymie doły. Jednego razu poszliśmy z ojcem po drzewo do lasu. Tatuś dziabie chojaczka. Przylatuje Niemiec. Mnie do domu odesłał, a ojca zabrał. Ja przyszedłem i mówię, że tatusia zabrali. Taki frontowiec na motorze powiedział, że puszczą go na wieczór. Kopie doły do tych pochówków.

KOLONISTA II: Skąd ten bagnet? To było jak front się łamał, Niemcy byli wściekli. Z czterdziestego drugiego na czterdziesty trzeci też była ciężka zima. To był marzec, lód topniał w mgnieniu oka. Słońce świeciło, bardzo ciepło było, woda płynęła całymi strugami. Szedłem w kierunku kościółka przez środek lasu. Teraz jest droga asfaltowa, a wtedy była ścieżka przez środek lasu. I tak na wysokości obecnego prosektorium, poniżej była ścieżka. No i akurat szło dwóch pijanych Niemców. Prowadzili się i zataczali. Gdy ich mijam, jeden ze szwabów wyciąga bagnet i do mnie. Jak mnie uderzył, to mi rozwalił głowę, krew mnie oblała. Upadłem i jemu podbiłem nogi. On też runął. Poderwał się i ja się poderwałem i zacząłem uciekać, ale byłem taki ogłuszony, że w każdej chwili mogłem upaść. Po tej lodówie, pod górkę. Co się ruszę, to jadę do tyłu. Niemiec jak się podniósł, rzucił we mnie tym bagnetem. Tylko mi zawarczał koło ucha. Gdybym dostał w głowę albo w plecy, to by mi przeszedł na wylot. Oglądam się, próbują gonić, ale jadą do tyłu. Na szczęście nie mieli broni, bo to byli zwykli sołdaci, szli do cywila, może do panny szli. Doleciałem do tego chojaka, gdzie wbił się bagnet. Wszedł tak głęboko, że nie mogłem go wyjąć. I ruszam, ciągnę. On nie poleci, bo pijany i lodówa. I zdążyłem go wyrwać. Przyleciałem do domu cały zakrwawiony. Położyłem się. Mamy nie było. Cała poduszka była zakrwawiona, byłem słaby, bo tyle krwi uszło. Jak mama wróciła, to zabrała mnie do szpitala, gdzie zrobili mi opatrunek. Leżał w ziemi, bo za komuny nie można był mieć takich rzeczy. Po drugiej stronie sklepu w domku żandarm niemiecki miał swoją siedzibę i nikt o tym nie wiedział. A ta starsza kobita z tego domku przychodziła do mamy, ale nigdy nic nie mówiła, że on siedzi w pokoju przy oknie i pilnuje. I była taka historia, że siostra wracała od koleżanki i przyczepił się ten żandarm do niej. Powiedział, że wszyscy Polacy to bandyci. A siostra mu powiedziała, że to niemieccy żołnierze są bandytami. No i wziął ją za spinę, to szczęście żem stał wtedy w furtce, i patrzę gdzie ją prowadzi. A ona szła przed nim i płakała. Mówię: „Gdzie ty idziesz?”. Nie odzywała się i płakała. Wyleciałem na środek jezdni, patrzę prowadzi ją. Otworzył drzwi metalowe i tam ją wepchał. A ja biegiem tam do mamy. Była wtedy w kuchni niemieckiej w rozdole w lesie, gdzie teraz jest szpital. Niemcy brali po dziesięć kobiet do obierania ziemniaków. A gotowali takie obiady, na boczku, grochówy jakie były, rany boskie. Poleciałem do mamy i mówię, żeby poszła do tych Stelmachów, bo tam miał kancelarię ten nasz Niemiec. No i mama tam poszła, narobiła krzyku. Powiedział, że załatwi. I załatwił, że w ciągu godziny została zwolniona. Wygłupiła się, bo to szwaby byli wściekli, to był czterdziesty czwarty rok, to już w odwrocie byli. Albo byliby ją w nocy wywieźli i zastrzelili, albo wywieźli do Oświęcimia. Do końca wywozili. Stąd brali w las i strzelali.

 

 

KOLONISTKA III: Mieszkaliśmy w Rynku do czterdziestego piątego roku. Jak tylko w styczniu było wyzwolenie. Mama mówiła: „Jakie było wyzwolenie Ostrowca? Niech nikt ci nie kłamie, że były strzały. Nie było żadnych strzałów. Nic.” Babcia opowiadała, że jak weszli ruscy, to Niemców nie było ani jednego w Ostrowcu. Nawet pół nie było. Tak się wynieśli, że nie wiedzieliśmy kiedy. Po cichutku. Pod nami na parterze mieszkali Niemcy. Ta ciotka wynajmowała jednemu Niemcowi pomieszczenie, oficerowi, ale bardzo na poziomie. Człowiek wykształcony. Miał adiutanta. Gdzieś był jakimś gryzipiórkiem. Cały czas mieszkał do samego końca. Jak już się spakował, to powiedział: „Wyjeżdżamy, żegnamy się, dobrze mi z wami było. My się wynosimy, bardzo szybko się wynosimy, zamykajcie drzwi, nie wpuszczajcie nikogo, bo jest młoda kobieta, a będzie niedługo rozwiązanie to może być różnie.” Ja się w marcu urodziłam, a to było w styczniu. Niemiec zostawił nam te dwie głowy cukru, dziadkowi zostawił brzytwę i pas do jej ostrzenia. I różne inne rzeczy. My to wzięliśmy i pochowaliśmy. Na szczęście ruscy przeszli i nie plądrowali. Tak się zdarzyło, że nie plądrowali. Rano, może była czwarta albo piąta, bo to w styczniu, dokładnie 16 stycznia, słychać strzelanie, takie serie z karabinów. Wszyscy pokuleni. Jezu, co to będzie. A najbardziej bali się o moją matkę, już miałam się rodzić niedługo, więc bali się, że coś się stanie. Wyglądają przez okno, a tu idą, po rusku mówią i strzelają. Patrzymy - czołgi jadą, gwiazdy na czołgach, no to ruskie. Ale nie zatrzymali się na dłużej. Tylko szli i pytali się: „Na Berlin?”. Dziadek opowiadał: „Takie chłopaczyny, chude, bidne, karabin większy od niego. Patrzyłem i mi się serce ściskało, jak to to szło i szło. Buciny na sznurki powiązane. To nie było to, co to pokazują w filmach. Dziecko to nieprawda, co tak pokazują. To była bidota. Często się zdarzało, że karabiny inne i amunicja inna. Ale to była taka bida, takie bidne były te dzieci.” Babcia z dziadkiem i synem wyszli we troje. Do mojej matki mówią: „Siedź w domu, bo już teraz gruba jesteś, żeby których przez przypadek coś ci nie zrobił, zresztą młoda jesteś, to wiesz, różnie to bywa.” Bo to już wiadomo było. Wzięli ze sobą taką głowę cukru, co Niemcy zostawili, połamali i jak oni szli, to każdy brał po trochu. Dziadkowie trochę odczekali i na wiosnę, jak się urodziłam, wrócili na Kolonię, by uprawić ogródek. Czołg zabrali, ale dół trzeba było zasypać. Dziadek z moim ojcem przez tydzień zasypywali ten dół. Wyrównali, żeby dało się siać.

 

 

bottom of page