top of page
widok w kierunku północnym, na pierwszym planie trakt do Radomia (obecnie ul. Sienkiewicza)
na horyzoncie dymiące Zakłady Ostrowieckie
w miejscu wyróżnionym starosta opatowski Władysław Bołdok
w centrum wyprostowany starosta opatowski, w tle na podwyższeniu murarze i pomocnicy
kaplica mieściła się przez krótki czas w domku nr 78, w centrum w głębi kadra urzędnicza Zakładów Ostrowieckich

Okres przedwojenny

Powstanie Kolonii Robotniczej

 

 

KOLONISTA I: Byłem pierwszy, który się urodził na Kolonii, w pierwszej rodzinie. Sprowadziliśmy się w październiku, a ja urodziłem się w listopadzie. Mój ojciec był murarzem, ale w hucie pracował. Umarł, jak miał sześćdziesiąt sześć lat. Serce miał zdrowe, ale nie mógł oddychać. Mój pierwszy zawód to szewc, a potem poszedłem do huty na walcownika.

 

 

NABYTEK I: W 1926 roku zaczęła się budowa Kolonii Robotniczej. Trwała do roku trzydziestego pierwszego. Zostało postawionych sto piętnaście takich domków plus tzw. dom sklepowy. Plus wieża ciśnień. To było osiedle supernowoczesne w tamtym czasie. Domki zbudowane były z białej cegły ze szlaki hutniczej. Więźba dachowa drewniana. Dachówka czerwona. Domy były białe, a dachówki czerwone. Piękne domy. Teraz wszystko jest szare. Starość... Już ponad osiemdziesiąt lat. Kolonia Robotnicza to jest teren, który się ciągnie od ulicy Sienkiewicza. Idzie najpierw dwoma rzędami domów, od sklepu rozgałęzia się na trzy rzędy domków i tak leci aż do ulicy Długiej. Przecina ulicę i leci aż do boiska, które jest częścią Kolonii aż pod ogródki działkowe. To jest teren około 20 hektarów.

 

 

KOLONISTA II: Ojciec był hutnikiem, pracował w hucie od osiemnastego roku życia, aż do końca. Ponad sześćdziesiąt lat. Był kowalem. Miał pneumatyczne urządzenia, jak młot, i reperował różne narzędzia do pieca martenowskiego. Później przez wiele lat pracował jako stróż. Starszych ludzi zatrudniano przy telefonach, żeby dzwonili do straży czy na policję. No i w siedemdziesiątym szóstym roku zmarł. Miał osiemdziesiąt sześć lat, jak zmarł. Mama nigdzie nie pracowała. Jedynie ogród utrzymywała, tak jak się należy. Każdy metr był zagospodarowany. Wszystko było, i marchewka i pietruszka. To należało do mamy. Ojciec jak przychodził z pracy, to pomagał kopać ogródek.

 

 

NABYTEK I: Warunkiem nabycia tego domku była praca w Zakładach Ostrowieckich. Tylko pracownik huty mógł dostać, bo Zakłady Ostrowieckie złożyły poręczenie i zobowiązały się od każdego pracownika brać miesięczną ratę na spłacanie kredytu zaciągniętego na budowę. Ogromny kredyt - 22 tysiące 144 złote przedwojenne. Powiatowy urząd ziemski, z panem starostą Wacławem Bołdokiem, przerzucił obowiązki na komisję wybieralną spośród mieszkańców Kolonii, która miała decydować o losach osiedla. Komisja miała nadzorować oddanie długu Zakładom Ostrowieckim. Pierwszym zarządcą Kolonii był Jan Gąsior, mieszkał pod nr 1.

 

 

KOLONISTKA III: Mój dziadek całe życie mówił na swoją żonę „córuniu”. Młodsza od niego była o siedem lat i może też dlatego, że moja babcia nie znała swoich rodziców. Miała osiem miesięcy, jak umarł jej ojciec na tyfus, a babci matka umarła na gruźlicę, jak babcia miała półtora roku. Babcię wychowywały wszystkie ciotki, pociotki. Nigdy nie miała prawdziwego domu. I tak jak opowiadała, nikomu nie była potrzebna. Dlatego wcześnie wyszła za mąż. Poznali się. Dziadek był taki opiekuńczy, no i „córuniu, córuniu”, i tak zostało do śmierci. Także jak babcia poznała dziadka, to myślała, że Pana Boga za nogi złapała. Pobrali się i wynajęli sobie mieszkanie w Częstocicach. Tam się urodził im syn. W roku następnym urodziła się moja mama. Dwoje dzieci i wystarczyło. Babcia była mądra kobita. Dziadek był bezrobotny dłuższy czas. Opowiadał mi, że podejmował każdą pracę. I szlamował Kamienną, brukował drogę do Bałtowa, rąbał drzewo Żydom, bo przecież oni nie robili, jak był szabas. „No bo córunia nie mogła nigdy pracować i Żydom prać nie będzie. Ja jestem od tego – głowa rodziny – aby było dla dzieci jeść i dla nas wszystkich.” I ciągle chodzili pod hutę, pod wejście, które było od Kolejowej niedaleko dworca kolejowego. Tam się stało i czekało, bo potrzeba było na przykład dziesięciu na dzisiaj, na dziesięć czy dwanaście godzin. Takie czasy były, jeśli chodzi o stałą pracę. Dziadek załapał się na gisernię. I tam majster, nazwiska nie pamiętam, powiedział: „Uczciwy jesteś, dobrze pracujesz. A jak rodzina?” Dziadek mówi, że ma żonę, dwoje dzieci. „A gdzie pracowałeś?” No to mówi, że szlamował, brukował, rąbał drzewo. „Że jesteś odpowiedzialny, to ci jeszcze na tydzień przedłużę.” No jeszcze na tydzień, i jeszcze na tydzień. W końcu na stałe dostał. Niedługo potem budowano te domy. I mu zaproponowano. Kiedy dziadek dostał na stałe pracę w giserni, czyli w odlewni – bardzo ciężka praca - to wtedy bardzo dobrze zarabiał. A że był bardzo sumienny, to właśnie takim pracownikom przyznawano domki. Nie tak, że ten należał, ten nie należał, ten działał, ten nie działał. Absolutnie nie. Tu była największa rola majstra. Majster mówił, że ten robotnik, czy ten, jest autentyczny, dba o rodzinę, to jemu się należy taki domek na raty. Chociaż dziadek miał przekonania komunistyczne. Komunista stary. Dziadek uważał komunizm za coś bardzo uczciwego: pracuje się, zarabia się, wychowuje się dzieci. Babcia moja nigdy nie pracowała, absolutnie, bo „córuni” nie wolno było pracować. Mój dziadek znał rosyjski, bo był w siedemnastym roku w Petersburgu. W Rewolucji Październikowej brał udział. A to dlatego, że jego ojciec za jakąś działalność polityczną zesłany został na Syberię. Jego żona dostała zezwolenie, że może z dziećmi jechać za mężem. Dojechali tylko do Petersburga i wybuchła rewolucja. Tam dziadek chodził do szkoły. Miał wtedy siedemnaście lat. Jeden z jego braci zginął w wojnie polsko-bolszewskiej, ale po tamtej stronie, bo go wzięli do wojska rosyjskiego. A drugi brat, dziadek i ten najmłodszy to wrócili. Jego rodzice też wrócili i są pochowani w Szewnie.

 

 

KOLONISTA II: Tu, gdzie teraz jest osiedle, to był las. Po karczunku, jak stawiali domki, to zostawiali każdemu po trzy sosny. Rosłyby do dziś, ale w wojnę trzeba było je ściąć, jak nie było drewna. Jeszcze przed zasiedleniem każdemu zasadzili na placu przed każdym domkiem drzewka owocowe. Cztery jabłonki. To były jabłka! Nie to co teraz. Posadzona była antonówka, takie nieduże różowo-czerwone jabłuszka. Były tak soczyste, o takim smaku jak wino, coś niesamowitego! Kosztela była. Jak dojrzała, dostała do swojej pory, gdzieś tak lipiec-sierpień, no to coś niesamowitego, pachniała. I śmietanka jeszcze była. To rzeczywiście pachniała śmietaną. Ich smak pamiętam do dziś. Jeszcze szara reneta. To też przedwojenny gatunek. Do dziś chodzę za szarymi renetami. Antonówka się jeszcze pokazuje. Dopiero po wojnie, gdy ogrodnicy rzucili się na sadzenie drzewek dla celów przemysłowych, prof. Pieniążek w instytucie w Warszawie opracował nowe gatunki poprzez szczepienie. Ale to wszystko jest jeden smak, ziemniaczany.

 

 

NABYTEK II: Domki były budowane z białej hutniczej cegły. Hutnicza cegła ma to do siebie, że im dłużej leży, tym jest twardsza. Ciekawe rozwiązanie, jeśli chodzi o zabudowę. Wchodziło się do takiej sieni, która miała metr na metr, prosto do kuchni. Kuchnia liczyła dwa i pół metra na trzy z hakiem. Z tej kuchni wchodziło się do pokoju, który był na całą długość domku. Pokój był z oknem na zachód, trzykwaterowym. Piec był w ściance działowej, za którą była maleńka sypialnia, w której mieściły się dwa łóżka, dwie etażerki i łóżeczko dla dziecka. Tyle. Szerokość przejścia była mniej więcej trzydzieści centymetrów. Jeszcze w kuchni była piwniczka, taka w podłodze wycięta. Dom z powałą [drewniany strop], na deskach, bita trzcina i na to rzucony tynk z góry. Od spodu deski, a zaprawa była zrobiona z gliny i trocin, taka polepa, żeby ocieplić. Na tym był strych, więźba dachowa elegancko zrobiona. Mówię to jako budowlaniec. Domek pokryty dachówką cementową. Wtedy jeszcze nie było orynnowania, ale dach miał duży spad, więc nie leciało na ścianę. Na tamte czasu był to komfortowy dom.

 

 

KOLONISTKA IV: Mamusia zawsze upiększała dom, na łóżkach były kapy, później poduchy, na poduchach jeszcze poduszeczki, a to „cyganka”, taka lalka. Jeszcze serwetki haftowane. To była wystawka, na której nie wolno było siąść. Na ścianach w stołowym pokoju wisiał ozdobny dywan i oczywiście obrazy rodziców. Podłoga była drewniana, na niej też dywan. Sypialny pokój był nagrzewany przez piec, w którym się rozpalało w kuchni.

 

 

KOLONISTKA V: Kuchnia wprawdzie była mała, ale miała piwnicę. Nie było lodówek. Mięso to tatuś kupował w sobotę, w niedziele był rosół. W kuchni był piec, chleb się piekło i wynosiło do spiżarki. W nocy nikt nie szedł do ubikacji, było wiadro i nocnik dla dzieci w sionce. Kto się mył 3 razy dziennie, tak jak teraz? W sobotę przynosiło się balię dużą, mamusia wodę grzała. Najpierw dzieci się myły, później rodzice, dopiero się wodę wylewało. Po wodę się chodziło do studni. Tatuś przynosił dwa wiaderka wody i to musiało wystarczyć. Na gotowanie i na mycie. I nikt nie umarł! Dwa wiaderka wody, wyjątkowo więcej, gdy było pranie. W balii się tarką tarło brudy. Żelazka były na węgiel. Później tatuś kupił żelazko na duszę. Duży był pokój i sypialka. Miałyśmy bardzo ładne łóżka, bo wuj był stolarzem. Zrobił łóżko, kładło się materace, przykrywało kapą. W dużym pokoju był stół, na jednej nodze. Była bieliźniarka, szafa z lustrem, która stała w sypialce. Było nas sześcioro, a jedna szafa była. Były podwójne okna. W maju zdejmowało się jedne i wyniosło na strych. Dopiero w październiku z powrotem się myło i zakładało. Watę pomiędzy okna się wkładało, żeby wiatr nie wchodził. Jak przyjeżdżał wuj z synem z Warszawy, czy inna rodzina, to na strychu było siano, wynosiło się kołdry i szliśmy spać na górę, na strych. Według mnie na tamte czasy to było cudowne rozwiązanie.

 

 

NABYTEK I: Drewniany kibel był w rogu placu z wysuwaną szufladą. I co jakiś czas „bociek” z wodą stał. W wieży ciśnień była pompa spalinowa. W jej środku jest studia głębinowa. Pompa ciągnęła wodę do tego zbiornika na górę i wytwarzało się ciśnienie. W każdym domu był głośnik. Rozgłośnia była w świetlicy w prywatnym domu pod nr 86. O piątej rano zaczynała się audycja i wszystkie wiadomości dotyczące Ostrowca były z poprzedniego dnia puszczane. Głośnik wykonany był ze sklejki, otwór wycięty na głośnik, siateczka założona, żadnego przełącznika nie było. Ludzi do pracy budziło. Jak ktoś miał włączone, to piąta wstawać i do roboty. Na piechotę sześć kilometrów. Chodzili dołem na most na Żeromskiego. Kto był bogatszy, to miał rower. Rower był oknem na świat. Tutaj była bardzo dobrze zorganizowana społeczność. Woda bieżąca. Sołtys. Zbierał wszystkie podatki, pieniądze itd. Radiowęzeł. Kaplica kościoła rzymsko-katolickiego w prywatnym domku nr 78. Komisja Aprowizacyjna Zakładów Ostrowieckich – sklep. Świetlica robotnicza - nr 86, też w prywatnym mieszkaniu.

 

 

KOLONISTA VI: Kaplicę pamiętam. To taki był normalny domek jak każdy jeden. Ten dom był pusty. Zrobiony był mały ołtarzyk. Ksiądz przychodził co niedzielę i odprawiał mszę. Kaplica skończyła się jeszcze przed wojną, krótko to trwało, bo my jako mieszkańcy należeliśmy do Ostrowca i do parafii Michała. Na Piaskach jeszcze nie było kościoła.

 

 

KOLONISTKA VII: Mamusia wychowana była biednie. Jej matka zmarła przy porodzie brata mamusi. Mamusia moja miała wtedy dwa lata. Najstarsza siostra wychowała wszystkie te dzieci, bo ojciec to się zabrał, ożenił gdzie indziej i zostawił rodzinę. Ta siostra już była mężatką i te dzieci tak jak swoje wychowała. Przed wojną trudno było w ogóle o wykształcenie. A ponieważ mamusia była zdolna i miała ochotę, to przed wojną poszła na studia. W Krakowie studiowała. Żeby z czego miała żyć, to Żydówkom dawała lekcje z polskiego. Bo tam było przecież dużo Żydówek na uczelni i nie mogły sobie poradzić z językiem polskim. No to je uczyła i za pieniądze się utrzymywała. A czasami, to jak opowiadała, siostra chleba przesłała paczuszką, ususzony, żeby miała. Moczyła go i nim się żywiła. I tak skończyła.

 

 

KOLONISTA II: Z czasów przedwojennych, to Żydów pamiętam. Tu nie mieszkali, ale chodzili ze mną do szkoły podstawowej. „Żydków”... Ale teraz tak się nie mówi, bo to jest karalne. O młodych się mówiło – żydki. W klasie był jeden rząd dla Żydów, no bo byli bardzo brudni, zaniedbani i zawszeni. Pielęgniarki musiały co dzień sprawdzać włosy i bieliznę. A smród w klasie był niesamowity. Jadło to cebulę smażoną na smalcu. Przyniósł taką kromę podwójną nasmarowaną szmalcem z cebulą, no to później gazowało. Nie do wytrzymania było. Nauczycielka musiała sobie szalikiem nos okręcać, bo nie była w stanie prowadzić lekcji. A dzieciarnia aż płakała. W lecie tośmy okna otwierali, no ale w zimie to można było na pięć minut i trzeba było zamykać. Tylko do trzydziestego dziewiątego roku chodzili ze mną do szkoły. Bo zaraz ich spędzili do getta. Z Polaków nikt się z nimi nie stowarzyszał. Była tylko taka jedna Ledermanówna, bogata. Mieszkała naprzeciwko obecnego Drewmetu na Starokunowskiej. Był tam taki dom długi, z dachem jednospadowym. Teraz jest rozebrany. I tam mieszkała ta Ledremanówna. Chodziła ze mną do trzeciej klasy, a siostra jej do siódmej klasy. Ale że ona była chora na serce - ta młodsza -, tak ją odżywiali, i banany, i pomarańcze, dzień w dzień. Ci żydkowie się tylko przyglądali. To tylko wsuwało smalec z cebulą. Ona była jedną z najbogatszych. Nie wiem, co oni mieli, kim jej ojciec był, też nie wiem.

 

 

KOLONISTKA V: Nie możemy sobie wydarować, że my tatusia historii bardzo mało znamy, nie interesowaliśmy się tym. Matka mu umarła, jak miał pięć czy sześć lat. Ojciec tak samo. Tatuś nawet nie wiedział, gdzie byli pochowani. Przygarnęła go siostra. Tatuś miał brata, który wyjechał przed wojną do Stanów, a tam z kolei, jak była powódź, zaziębił się i zmarł. Mój tatuś skończył trzy klasy szkoły przy hucie, pisał, liczył. Tatuś to miał złotą rączkę - zegarek nareperować, umiał buty zrobić, umalować, grać na pianinie i na każdym instrumencie.

 

 

bottom of page