top of page

Okres po 1945 roku

 

 

KOLONISTKA V: Pamiętam bardzo dobrze, jak po wojnie w lesie, który nazywało Lasem Kaliszczaka, były bunkry niemieckie. Jak Niemy uciekali, to wiele rzeczy tam pozostawili: hełmy, menażki. My tam lataliśmy do tego lasu. Jeden chłopak znalazł jakiś niewypał i to wybuchło. Stracił wzrok i do końca życia nie ujrzał, a miał wtedy siedemnaście lat.

 

 

KOLONISTA II: Ledermanowie przeżyli wojnę. I zaraz po wojnie przyszli do swojego budynku na Starokunowskiej. Wiec się odbywał na rynku, akurat tam byłem. Oficer bez gwiazdek wyszedł na stół i zaczął głosić o dobrobycie jaki nas czeka, taki jak w Związku Radzieckim. No i koło mnie stało masę Żydów. Gdzieś to powyłaziło. Tak śmierdzieli naftą, bo to było zawszone, to się umyli, wykąpali w nafcie. Pamiętam jeden miał takie nogi krzywiaste. Czy mu się w piwnicy pokrzywiły czy co. Stał koło mnie, jak tylko podszedłem i spojrzałem na niego, to już wiedziałem, że Żyd. A jak śmierdział naftą. I gdzie się ruszyłem, to Żyd. Tylko nie nosili bród, ogolili. Także ten oficer wygłosił przemówienie, a w tym czasie pokazali się partyzanci, przyjechali takim odkrytym samochodem, miał dach z płótna. To byli eneszetowcy [Narodowe Siły Zbrojne – polska konspiracyjna organizacja wojskowa obozu narodowego działająca podczas II wojny światowej i w okresie powojennym.]. W czarnych beretach, zielonych mundurach. Przyjechali, bank na alei opierniczyli. Na Młyńskiej też żydkowie mieszkali, dwie rodziny czy trzy. To wiem, że jedną rodzinę wystrzelali i tych Ledermanów, chyba pięć osób...

 

 

KOLONISTA VI: Po wojnie matka zachorowała i zmarła. Ojciec żył, ale niepełnosprawny był. Trzeba było się utrzymywać. Jak dorosłem, to poszedłem do huty i tam pracowałem w odlewnictwie. Przyjęty zostałem i przydzielony na odlewnie i co kazali, to robiłem. Potem dali mnie na przyuczenie zawodu formierza. Taka praktyczna nauka i jak już czegoś się tam nauczyłam, dostałem samodzielną robotę. Pracowałem od czterdziestego siódmego do osiemdziesiątego. Jak już zaczęło się sypać i wysyłali na emerytury bez względu na wiek, jak się miało 35 lat pracy, to skorzystałem. Czy się cieszę? Jak w tej chwili to się cieszę, ale zaraz po, to taki wyrwany jest człowiek spomiędzy ludzi... Zostaje się wyrwanym z dużej grupy ludzi i żyje się pomiędzy kilkoma sąsiadami. Nie ma co robić, nudzi się.

 

 

KOLONISTKA V: Dziadek był znachorem, leczył wszystkich. Zbierał pijawki, na oknie w słoju było ich pełno. Zioła, jak rumianek, dziurawiec to my żeśmy zbierali, a dziadek nam dawał po złotówce. Robił mieszankę: dziurawiec, rumianek, mięta, lubczyk, cuda na patyku. Masę osób przyjeżdżało nie tylko z Ostrowca, ale i z okolic – ze Starachowic, Lublina. Wszystkie władze na dziadka mówiły, że diabeł i w ogóle! Jak dziadek umarł, to jeszcze chyba przez pięć lat przyjeżdżali. Dziadek współpracował z takim lekarzem. On bardzo uważał dziadka i brał od niego te wszystkie leki. I było tak, że mamusia zachorowała, miała ciągle wysokie ciśnienie. Przyjechał lekarz, napisał receptę, żeby leki brać z apteki. A aptek w Ostrowcu wtedy było dwie. To dziadek wsiadł na rower, pojechał nad staw, przywiózł pijawek, przyłożył mamusi pod nogi. A pijawka od razu pada, bo jak wypije tyle tej krwi, to się robi gruba i pada. Położył na jedną, drugą. Mamusia się poczuła całkiem dobrze. Ale lekarz wiedział, jaka jest sytuacja i przyjechał za pięć godzin. Mierzy mamusi ciśnienie, a mamusia ma normalne, jeszcze w sumie niskie. Pyta się jej: „Braliście leki?”. Patrzy, a recepta leży na stoliku.

 

 

KOLONISTKA III: Państwo W. oboje w obozie byli. On po wojnie pracował w hucie, ale był krawcem. Szył mi jesionki, mojemu ojcu garnitur, dziadkowi garnitur. W obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu był, numer miał, jego żona też. Ona zawsze nosiła z długim rękawem. Jeden podwinęła a drugiego nigdy. On też zawsze z długim rękawem. Nawet w lecie, to koszulę miał rozpiętą, ale z długim rękawem. A skąd wiedziałam? Raz jak miarę brał - bo płaszcz mi szył - było bardzo gorąco i on miał krótki rękaw, i ja tak spojrzałam – w podstawówce byłam – i pytam: „Co to jest?” Historii się uczyłam, ale wtedy po raz pierwszy zobaczyłam coś takiego. On mówi: „Aaa... To ci mama opowie”. Jak przyszłam i spytałam mamy, to powiedziała: „Idź do ojca”. No i ojciec tak mi trochę poopowiadał, że był on w Oświęcimiu, ale nie chciał o tym nigdy mówić. „Tato, razem z nim pracujesz, to nie pytałeś?”. „Nie, bo jak na wódce żeśmy go czasem pytali, zamykał się i w ogóle się nie odzywał.” Ona też nigdy. Mama mówiła, że ją pytała, ale zaraz spuszczała głowę i zamykała się. Po prostu wyłączała się. Mieli dwie córki i dwóch synów. Ale żyli już radośnie, pełnią życia.

 

 

KOLONISTKA IX: Uprawiało się tu wszystko. Oprócz buraków cukrowych, pszenicy, i żyta. A teraz nie ma nic. Nie no, jest rzodkiewka, sałata, pietruszka, truskaweczki. Wtedy to uprawiało się głównie ziemniaki, kapustę, marchewkę, pietruszkę, fasolę. Ze zwierząt: pieska, świnkę czasem ktoś uchował, kurki, gęsi, kaczki. Ale jak myśmy się tu pojawili, to już nam to przeszkadzało. To już tak zaczęliśmy babcię przygotowywać, że to się nie opłaci.

 

KOLONISTKA III: Na Kuźnię chodziliśmy po chleb o piątej rano. Jak wakacje się zaczęły, to trzecia czwarta rano chłopaki gwizdali, wychodziliśmy i szliśmy na Kuźnię po chleb. Świetny chleb, okrągły. Większy i mniejszy. Nie było długich. Całe wakacje co drugi dzień. Gorący... Na Kuźni naprzeciw hotelu jest wielka kamienica, i tam na dole była piekarnia a od ulicy sklep. Zapach taki się unosił... A myślmy szli przez las, gdzie teraz jest szpital, którego wtedy nie było. Potem zaczęli go budować, więc można powiedzieć, że na naszych oczach powstawał, jak chodziliśmy po chleb.

 

 

KOLONISTKA V: W zimie nie było co robić. Nie było telewizji ani nic. Mamusia szła do koleżanki na „bajki”, ale żeby nie tylko plotkować, to wyszywały. Całą pościel mam wyszytą, serwetki przeróżne, skarpety i inne. Poza tym uczyły się. Była zorganizowana w PSS-ie ,,Praktyczna Pani”. Zbierały się dziesięć czy piętnaście kobiet i uczyły się, jak racuszki zrobić, babeczki. Jedna, druga, trzecia przynosiły przepisy i robiły to. Był taki jak gdyby pokaz i praktycznie uczyły się tego.

 

 

KOLONISTKA III: Festyny pierw odbywały się na Romanowie, przy stawidłach. Mój ojciec brał rower z ramą, jedną córkę sadzał na ramę, druga na bagażnik i jazda prosto na dół polną drogą do szosy. Przez szos przeprowadzał i potem przez łąkę na Romanów. Jak już chodziłam do liceum - chodziło nas stąd 20-30 osób, dziewczyn i chłopaków - zbieraliśmy się po drodze i na Romanów. Grała orkiestra. Lody, wata była. Podłoga z desek, gdzie ludzie tańczyli. Na Romanowie były potańcówki, to głównie młodzież w soboty na wieczór – bo w soboty się pracowało – i w niedzielę na południe to już tam orkiestra grała, tańczyli. Potem festyny odbywały się na Bielinach. A potem zrobili „Krakusa” w lesie, przy szosie do Kunowa blisko kościoła, co ta zatoczka jest. To tam zrobili letnią restaurację, czyli od wiosny do jesieni. W niedzielę tam była orkiestra, grali na tych płytach betonowych i się tańczyło. Była wiata, na zewnątrz stoliki, ławki. To było jak już poszłam do bloku, no to był rok siedemdziesiąty. A potem to wszystko umarło śmiercią naturalną.

 

 

KOLONISTKA V: Po wojnie to już nie nazywało się lasem Kaliszczaka. Postawiona została tam muszla koncertowa. Mówiłyśmy: ,,Idziemy na Bielany!”. Jak był 22 lipca czy 1 maja, to wtedy młodzież szczególnie tam się spotykała. To były gdzieś lata pięćdziesiąte, ja miałam dwadzieścia parę lat. W tej muszli koncertowej występowały zespoły z Ostrowca, była też orkiestra, można też było kupić obwarzanki, napoje. To się nazywało - „Festyn na Bielanach”. Bo tu blisko były Bieliny, a wszyscy wiedzieli, że w Warszawie są Bielany, dlatego tak się mówiło. „O, idziesz na Bielany?” Podłoga była tak obok zrobiona, albo i nie, orkiestra zagrała i wszystko tańczyło i bawiło się po prostu. Starsi przynosili wódeczkę. Nie było tak, żeby młodzież piwo czy tam wino pili. Mowy nie było! Jakaś oranżada. Ale starsi to przynosili. To tam się spotykali, jak majówki były.

 

 

KOLONISTKA III: Wtedy jeszcze nie było tej muszli. Muszlę to mój mąż wybudował, bo pracował na modelarni. Myśmy się pobrali w 68 roku, a maż pracował od 65 roku. Wpierw poszedł do modelarni. I on budował tę muszlę tu na Bielinach, w parku miejskim i na Gutwinie. Jak się pobraliśmy, to poszedł do Chreptowicza, bo żona nauczycielka a on po zawodówce. Skończył Chreptowicza, maturę zdał. Dlaczego odszedł z modelarni? Bardzo dobrze tam zarabiał, więcej ode mnie. Śmieszne, ale prawdziwe. Tam był taki kierownik, który nie chciał mu pozwolić iść do wyższej szkoły w Kielcach. Nie wyraził zgody, bo nie należał do partii [Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (PZPR) – partia komunistyczna, sprawująca rządy w Polsce Ludowej, w latach 1948–1989]. Jak przyszedł do domu, to aż się popłakał, pierwszy raz go widziałam, że może płakać. Nigdy nie należał. Mówił: „Jednego głupca w domu wystarczy”. Ani do ZMS-u [Związek Młodzieży Socjalistycznej - organizacja młodzieżowa powstała w 1957 r. ZMS był ideowo, politycznie i organizacyjnie podporządkowany PZPR], ani do partii, absolutnie nie. „Wystarczy jeden głupiec w domu” – no bo ja należałam. Mnie zapisali od razu, jak poszłam do pracy. Co tu dużo mówić. Zostałam za-pi-sa-na. Przynieśli mi legitymację bez zdjęcia. Bo zawsze zapominałam zdjęcia, chyba ze dwa lata. I ślub kościelny brałam, normalnie legalnie, syn mój był chrzczony i u komunii był. Żadnych problemów nie było. Normalnie ślub kościelny żeśmy brali, zapowiedzi były. A że należałam do partii, to należałam. A że mądrze należałam, to mądrze należałam. Jak już potem uczyłam w Ostrowcu, to pani K. do mnie: „Towarzyszko...”. Ja mówię: „Słucham pani dyrektor! Przecież jestem u pani w szkole, pani dyrektor. Że nie byłam na zebraniu? Bo pan inspektor powiedział, że lekcje są rzeczą świętą. A że lekcje mam do 16-tej, a o 14-tej było zebranie...”. No więc poszłam do dyrektora i powiedziałam: „Panie dyrektorze, dla mnie lekcja jest ważniejsza, bo tak powiedział inspektor”. „Ale towarzy...”. „Panie dyrektorze, jestem w szkole!”. Na tej zasadzie. Jak kto był mądry, to był mądry. Co miałam dzieciom przekazać z historii, zawsze im mówiłam: „Słuchajcie, Polacy to nie są jak chorągiewka. Tylko jak chorągiewka na maszcie. Albo z masztem w jedną - nie sama chorągiewka – albo z masztem w drugą”. Wiele dzieci zrozumiało, mądrych ludzi miałam. O Katyniu już dzieci wiedziały sporo. Ja miałam bardzo mądrego dyrektora. On mi podrzucał bardzo dużo rzeczy z „Nowej” [Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA – pierwsze polskie wydawnictwo publikujące w kraju poza cenzurą, powstałe w 1977 r.]. Czasem dostałam na jeden dzień i jedną noc, czasem na dzień i dwie noce. On też należał do partii, oczywiście. No jak? Dyrektor by nie należał...

 

 

KOLONISTKA IX: My tośmy trochę wędrowali. Jak poszłam na studia, to się zameldowałam w Warszawie. Potem jak kończyłam studia i się wymeldowywałam, to urzędniczka mówiła: „Co pani robi?!”. Bo ludzie tyle płacili, żeby dostać meldunek w Warszawie. Ale co zrobić. Wtedy były nakazy pracy i mąż dostał nakaz pracy do Wrocławia. Tam była produkcja. We Wrocławiu byliśmy niecały rok. Ja nie chciałam we Wrocławiu. Nie było tam żadnej rodziny, nikogo, dosłownie nikogo. Wróciliśmy do rodziców. Mamusia moja mówiła: „Mam jedną córkę. Starzeję się. Nie ma mi kto pomóc, bo ty daleko, w Skarżysku. To Skarżysko to jeszcze gorsza dziura niż Ostrowiec”. A tam mieliśmy ładne mieszkanie. Mąż w zakładach metalowych pracował, ja nie pracowałam wtedy, dzieci chowałam, dwóch synów mieliśmy i chowałam ich, byłam w domu. I tak nas namówiła. Mąż przyszedł do huty o pracę i z miejsca dostał. Jak poszedł, to na drugi dzień kazali przyjść. Mieszkanie nam dali. Sprowadziliśmy się w 1964 roku. Jak wyglądał Ostrowiec? Grajdołek. Później żałowaliśmy, że przyszliśmy. Bo tam mąż by został dyrektorem, a tu przyszedł na kierownicze. A później chorował. Przyszedł tutaj i choroby się zaczęły. Pracował w godzinach nadliczbowych. I przez to. Zapadł na serce, jak tak siedział. Jak poszedł rano, na dziesiątą, wieczorem przychodził. Jeśli chodzi o żałowanie, to nie było brane pod uwagę to, że warunki materialne były pierwsze. Człowiek musiał mieć zadowolenie z tej pracy. Później już, kiedy miało się towarzystwo, to wtedy było ładnie, pięknie. Ale żyć w Warszawie, w Krakowie, a później przyjść do takiego grajdołka, to jednak czegoś człowiekowi brakuje.

 

 

KOLONISTKA III: Mama została zwolniona z huty w pięćdziesiątym szóstym lub siódmym. Ponieważ jak dwoje małżonków pracowało, to jedno zwalniali. Nie było podobno pracy dla wszystkich i żeby przyjąć innych, głowy rodzin głównie, trzeba było pozwalniać najczęściej żony. A że ojciec mój pracował na walcowni i dużo zarabiał, żonę i dwóje dzieci mógł za to utrzymać, więc zwolnili mamę. Sklep był jedyny w okolicy. Zaopatrywała się w nim Kolonia Robotnicza, ale i Wymysłów, Piaski, Kurzacze. Moja mama tam sprzedawała dłuższy czas. Właścicielem była wspólnota, ale PSS miał nad nim opiekę, towary były z PSS-u [Powszechna Spółdzielnia Spożywców „Społem” – sieć handlowa spółdzielni spożywców, która powstała w 1868 roku.]. Chodziłam często z babcią do sklepu na zakupy. Tam było wszystko: mydło, powidło, nafta. Nafta musiała być w sklepie. Nie zapomnę tego urządzenia. Stała tam oszklona kabina, drzwi się otwierało do tej kabiny, stała tam wielka beczka, podstawiało się butelki-litrówki i pompowało korbą. Przychodzili z okolicznych wiosek, gdzie nie było światła i dlatego sklep musiał mieć naftę. Na półkach był cukier, mąka, chleb i nafta. Widły, łańcuchy, grabie. Dlatego się mówiło „mydło i powidło”. W sklepie na górze była świetlica. Dwa albo trzy pokoje. Tam były kursy gotowania, kursy kroju i szycia, kursy fryzjerskie. Była tam kuchnia węglowa. Gotowało się i piekło w jednym pokoju, w drugim wyszywało. Zaraz po wojnie tak było. Jak trochę podrosłam, to zabierała mnie tam mama. Śpiewały, piekły, dzieliły się przepisami. Potem przyjęcia robiły. Tam na tej górze. Nie było to co dzień, bo większość pracowało. Najczęściej w soboty albo w niedzielę po mszy. Biblioteka była i świetlica. Tam odbywały się wszystkie zebrania, młodzież się tam bardzo często schodziła. Potem była jedna pani, potem druga. Coraz mniej ta młodzież przychodziła, coraz mniej. Dużo ludzi przychodziło wypożyczać książki, bo mieli bliziutko. No i tych dziadków przychodziło, to w karty grali. Młodzież przychodziła. Potem to się rozmyło. Przekształcili to w filię trzynastki i zrobili tu zerówkę. Potem zerówkę zlikwidowali i to padło. Ta świetlica jest postawiona na ziemi dobra wspólnego. W tej chwili jest ruiną.

 

 

KOLONISTA VI: Mieliśmy spółdzielnię, sklep, był samorząd kolonistów, organizowane była imprezy. Organizatorami i wykonawcami byli mieszkańcy, więc śmiem powiedzieć, że w tamtych czasach, o których mówimy, to znali się wszyscy i o kogo by pan nie spytał, to każdy wiedział, gdzie kto mieszka. Taka duża rodzina z nas była.

 

 

KOLONISTKA VII: Przed wojną i w czasie wojny to ludzie byli życzliwi. Ci starzy koloniści to naprawdę w przyjaźni ze wszystkimi żyli. Ale później to już się ta wymiana zrobiła, już byli inni i atmosfera na Kolonii się zmieniła. Tym bardziej, że słabo było tutaj z wykształceniem ludzi i ludzie na nas tak patrzyli i mówili: „ooo, bo łona uczono”.

 

 

NABYTEK III: Chcieli zrobić z Kolonii Robotniczej skansen. Ja uważam, że skansen, to wystarczy cztery pięć chałup starych zostawić, no i rzeczywiście nie ruszać tam nic. Jeśli coś poprawić, to tak rzeczywiście jak było. Tynki nie powinny być na cegłach. Tylko niech tam nie mieszkają ludzie, bo się nie da dziś mieszkać w takim domu. A oni chcieli zostawić wszystkie, całą Kolonię Robotniczą. No po co? Przecież jak jest te parę domów w kupce, to jeżeli ktoś będzie chciał popatrzeć, to sobie obejrzy. A to było na długości prawie dwóch kilometrów. Jeżeli mało, no to zdjęcia powinny być zrobione czy ewentualnie jakiś film.

 

 

NABYTEK II: Kolonia Robotnicza została uznana za zabytek. To nie podpada pod skansen, ale tak w pobliżu skansenu. Każdą decyzję budowlaną musiał zatwierdzić konserwator zabytków, który był w Kielcach. Kiedy my się budowaliśmy, decyzja konserwatora nie była jeszcze potrzebna. Najpierw każdy likwidował sobie sień, a rozbudowywał kuchnię, z której się wchodziło prosto do pokoju, a z pokoju do małej sypialni. W sześćdziesiątym drugim czy w sześćdziesiątym pierwszym dopiero tata wybudował taką werandę, jak inni budowali (najpierw drewnianą potem murowaną).

 

 

KOLONISTA VIII: Dawniej to było, że nie wolno było. Znaczy się jeszcze za PRL-u. To nie wolno było niszczyć tych budynków. To wolno było dobudować, ale najwyżej przedłużyć sobie czy coś. Teraz to takie trochę bezkrólewie, że przypuśćmy jedną ścianę zachowują, a resztę można wyburzyć. Na hucie był wielki piec. Później był niepotrzebny, więc rozebrany został. Te kominy też były zrzucane. Jeden został. Jak się huta zaczęła rozlatywać, różne dokumenty były niszczone. Poniszczyły, pocudowały. Paliło się to. Dziewięćdziesiąte lata. Przejmowaliśmy archiwum biura technicznego, trzeba było się stamtąd wynosić. No to przewoziły robotniki wózkiem. Rzucały. Poginęły po drodze. Przez naszą hutę Dworzec Główny w Warszawie był budowany. Była dokumentacja.

 

 

KOLONISTKA V: Obaj moi bracia pracowali w hucie, tatuś pracował, dziadek pracował. W tej chwili syn mojego brata jest inżynierem, pracuje w Hucie Celsa. W rodzinie teraz tylko on.

 

 

bottom of page